Najbardziej smakowały mi te wyżebrane, czyli np. chleb ze smalcem z przydziału, przyniesione przez przyszywanego dziadka. Dziadek kładł kromkę na desce, smarował ją wolno i grubo. Prószył solą, kroił w półtoracentymetrowe paski i przecinając w poprzek uzyskiwał pajdkę pociętą w pyszne kwadraciki… Czekał, zerkając na mnie, czy już intensywnie przełykam ślinę. Przełykałem.
– Chcesz wnusiu?
Wbity na nóż pachnący sześcianik stawiał przed moim nosem prowokując mnie do otwarcia ust i maksymalnego zeza. Chłap. Podarek był już mój, a w kolejce czekał jeszcze pies z kotem. Na nic zdały się tłumaczenia rodziców, że dziadek nie ma pieniędzy i ten przydziałowy smalec powinien zostać w całości dla niego. Co miesiąc powtarzał się ten sam rytuał.
Na podsiedleckiej wsi wszystko smakowało bardziej – u wielodzietnej, niezbyt zamożnej, rodziny. Ciotka proponowała chleb z miodem, powidłami, albo ze śmietaną i z cukrem, mnie bardziej smakował chleb polany wodą i oprószony cukrem przez moich nie najbogatszych przyjaciół.
Kanapki do szkoły w specjalnej torebce śniadaniówce szykowała mi babka. Trafiały się nawet smakowite rogale z masłem. Pewnego razu zapodziałem taki skarb i wydało mi się, że stało się to w ciężarówce ojca kolegi, który podwoził nas kawałek. Brak rogala tak mnie pognębił, że w jego poszukiwaniu szwendałem się do zmroku i tylko cudem odszukało mnie rodzeństwo.
Konkretne kanapki pojawiały się na stole wraz z nowalijkami zebranymi w przydomowym inspekcie. Na kromkach białego pieczywa posmarowanych masłem uśmiechał się wiejski biały ser zmieszany ze szczypiorkiem, albo rzodkiewką.
W czasach intensywnych młodzieńczych spotkań towarzyskich przygotowywanie i jedzenie kanapek było pretekstem do nowalijkowych flirtów. Po jednej z głośniejszych prywatek w moim domu, pyszne kanapki, finezyjnie komponowane na różnego rodzaju pieczywie z pumperniklem włącznie, przykleiły się do moich ukochanych płyt. Najwyraźniej komuś spodobała się ich jazda na gapę w rytm rokowej muzyki pod ramieniem gramofonu. Winnych nie ustaliłem, choć miałem swoje typy…
W latach siedemdziesiątych, wieczorami, w sztabie Marynarki Wojennej w Ustce robiliśmy sobie tajne kolacyjki. Kiedy zgłosiłem się na ochotnika do zrobienia kanapek, jeden z Kaszubów jęknął:
– Znowu te warszawskie sznytki…
Poprosiłem o wyjaśnienie.
– No, pewnie kromki będziesz kroił na drobne i załadunek zasypywał w kostkę pokrojoną cebulą, zamiast po Bożemu zostawić pajdy w całości.
Miał rację, bo ja wolałem małą kanapkę na trzy kęsy od takiej na pięćdziesiąt…
W latach osiemdziesiątych swoim córkom szykowałem kanapki, których podobno koleżanki im zazdrościły. Nic dziwnego. Byłem kiedyś u kolegi w pracy gdy ten zrozpaczony stwierdził, że zapomniał swoim ośmioletnim synom dać do szkoły śniadanie…
– Trudno, sam zjem.
I wyciągnął z szarej, papierowej torebki najpierw kromkę chleba, potem dziesięciocentymetrowy kawałek kiełbasy…
Przypomniał mi się wtedy rosyjski dowcip, że najlepiej smakuje chleb posmarowany nożem.
Wydaje mi się, że kanapki zniknęły z naszych stołów. Ja czasami biorę kromkę chleba, smaruję smalcem, kroję w paski, przecinam w poprzek, nadziewam sześcianik na nóż i zanim zjem, patrzę nań, jakbym sobie coś przypominał… Musi to dziwnie wyglądać, bo pies z kotem aż przysiadają z wpatrzonymi we mnie oczyma.
Pewnie robię zeza.
super opowiadanie!!!
PolubieniePolubienie
I jeszcze nam robiłeś kanapki na śniadanie (to pierwsze) i pamiętam jeden poranek, kiedy na kanapkach z żółtym serem wypisałeś keczapem (albo czymś keczapo-podobnym) nasze imiona. To był szał!!!! 🙂 Ciekawa jestem czy nas wtedy trzeba było trochę przechytrzać, żeby zachęcać do jedzenia? Teraz podobno zupy z zielonego groszku, szpinakową, ogórkową albo szczawiową nazywa się „zupą Shrecka”, żeby dzieci chętniej je jadły.
A ja cały czas pamiętam, że dobra impreza urodzinowa zawsze miała obowiązkową, chrupiącą bułkę paryską z czymś smakowitym, np. pastą jajeczną. Oczywiście najlepsze były te rarytasowe, z szynką! Poezja!
Druga sprawa to oczywiście jedzenie kanapek na śniadanie. W Stanach np. budzę powszechną konsternację, gdy rano wparowuję do piekarni po kanapkę i słyszę, że to jeszcze nie pora na lunch, że kanapkę mogę sobie kupić po 11…! Pamiętasz zdziwienie teściów, gdy zamiast słodkich watowatych babeczek, gofrów czy jaj na bekonie, zobaczyli w Polsce stół z kanapkami, jajecznicą i owsianką na ciepło?
Znowu nasza rodzina słynie z koreczków. Na moim ślubie „coś polskiego” reprezentował półmisek koreczków właśnie. Wiem, że Moni podchodzi do tego tematu z najprawdziwszą finezją.
A na koniec, proszę o wyjaśnienie co kryje się pod hasłem „specjalna torebka śniadaniówka” bo ja jestem z pokolenia papieru śniadaniowego i plastikowych woreczków, w które nam zawijałeś i wkładałeś drugie śniadanie, i staram sobie wyobrazić co masz na myśli 🙂
Dzięki za kanapkowy temat!!! U mnie za chwilę moment drugiego śniadania (czyli tradycyjnej kanapki, bez której się do pracy nie ruszam), czym każdego dnia zadziwiam swój zespół w pracy (i kanapką, i pomysłem „drugiego śniadania”) 🙂
PolubieniePolubienie
Torebka śniadaniówka to była tak torebeczka mniejsza od worka na kapcie i z jakiegoś plastiku na sznureczku. W niej nosiliśmy kanapkę i jabłko
PolubieniePolubienie
Ech … idę do kuchni na kanapkę …. świetne …. 🙂
PolubieniePolubienie
🙂 🙂 🙂
PolubieniePolubienie