O TYM JAK DOJRZEWAŁA WE MNIE WIZJA KOBIETY

Miłość do kobiet wysysa się z mlekiem matki…

Faceci w tej początkowej fazie rozwoju człowieka nie są przydatni.

Przypominam sobie tors dorosłego  sąsiada, na widok którego zapytałem się starszej, bo już czteroletniej koleżanki, czy on ma mleko.

– Coś ty, to truteń.

Moja mama tego ulubionego nie tylko przeze mnie nektaru miała sporo. Już wcześniej, kiedy urodziła brata pomagała ciotce, która straciła pokarm. Naszemu mlecznemu bratu napój posłużył do tego stopnia, że w dorosłym życiu został milicjantem…

Dzieciństwo spędzałem pod bezwzględnym zarządem kobiet.

W przedszkolu prowadzonym przez zakonnice pojawił się mały problem. Wychowawczynie przed ósmym marca prosiły, żeby im nie przynosić kwiatów, bo one nie są kobietami. Tu moja siła poznawcza padła. Przecież kilka razy z kumplami widzieliśmy nasze wychowawczynie w sytuacjach dość mało oficjalnych i każdy z nas ręczył za to co widział. Siostry zawsze twierdziły, że tacy mali jak my to się wszędzie wkręcą. No i miały rację.

W trakcie leżakowania, po wielu porównaniach i wielu teoriach, jednogłośnie stwierdziliśmy, że siostry niczym nie różnią się od naszych mam i ciotek. Merytorycznym porównaniom podlegały: góra-przód, dół-przód i dwa tyły.

Kiedy wydawało się, że już wszystko ustalone, Bogdan zasiał wątpliwości:

– Może to są anioły…

We wczesno szkolnych czasach dobiła mnie informacja, że mogę się zakochać, bo tak robią wszyscy kiedy chcą mieć dzieci.

Ja nie chciałem i tak miałem dość zmartwień, a dziecko, to wiadomo, koniec świata.

Jednak jedna z moich ówczesnych asystentek chciała. Postanowiła podpatrzyć rodziców. Instynkt jej podpowiadał, że wszystko co ważne dziej się nocą. Jak postanowiła tak zrobiła. Rano, zdementowała ogólnie przyjętą hipotezę:
– Dzieci nie przynosi bocian! Dzieci to wyłączna zasługa rodziców. Znajdują je w kapuście. Wie, bo widziała jak mama z tatą szukali…

Żeby sprawa ruszyła do przodu zdecydowaliśmy, że pod nieobecność rodziców sami poszukamy kapusty w ich sypialni.

Z tematem zapoznałem przy okazji pierwszej spowiedzi księdza. Dowiedziałem się, że to grzech i z ulgą przekazałem go do końca kapłanowi. Pytał o detale. Mówiłem trochę chaotycznie i niektóre fragmenty musiałem powtarzać. Na pokutę otrzymałem pracę społeczną w obrębie parafii oraz zalecenie, że gdyby znowu diabeł mnie opętał, to mam natychmiast proboszcza powiadomić.

Grzeszyć nie przestałem, bo życie to życie i trzeba sobie w nim jakoś radzić. Zmieniłem spowiednika na bardziej leciwego. W trakcie spełniania duszpasterskiego obowiązku przysypiał do tego stopnia, że trzeba było go w pukaniu w kratkę wyręczać, bo kolana nie wytrzymywały.

Dojrzewaliśmy z kolegami coraz bardziej. Temat kobiet stawał się w naszych rozważaniach przewodni. 

Marek w czeluściach domowych znalazł kilka fotografii, które otwierały nam oczy do tajemniczego świata. Nie było ksero, skanerów, komórek, więc ten cwaniak kazał sobie płacić.

Szybko znalazłem antidotum, bo przypomniało mi się, że przecież umiem rysować i kolejki zaczęły się ustawiać również do mnie. 

Hitem stały się moje rzeźby w piasku a zimą śniegowe bałwanice…

W wakacje między drugą a trzecią klasą upaństwowili szkołę. Zamiast zakonnic pojawiły się nauczycielki o wyraźnie zarysowanych kobiecościach. Zawsze bazgrałem na ostatnich stronach zeszytów, więc teraz rysunki habitów najwyraźniej  zaczęły figlować. Oprócz nowej wiedzy zyskałem cywilne modelki. Rówieśniczki do tej roli nie nadawały się, bo nie było jeszcze na czym ołówka zahaczyć.

Nowa wychowawczyni wg mojego taty była młoda, zgrabna i do tego mądra. Rosjanka w piątej klasie, wg taty Bogdana, miała na czym siedzieć i czym oddychać…

Tatusiowe opisy były trochę zaskakujące i musiały jeszcze kilka lat na pełne zrozumienie poczekać.

W każdym razie Dzień Kobiet obchodziliśmy teraz bezstresowo i coraz huczniej.

W anińskim liceum, kiedy większość kolegów miało już swoje dziewczyny, opowieści o kobietach nabrały pikanterii. Rówieśniczki zajęły wreszcie właściwe miejsca w naszych głowach.

Jednogłośnie uznaliśmy, że płeć piękna udała się Panu Bogu.

___________________________________________

Opowidanie napisane do marcowego MNA 2024

KAZIMIERZ DOLNY FILMOWO

Widok z okna poddasza jest piękny, ale trzeba stanąć na podeście by coś zobaczyć.

W oknie z niewiadomych powodów brakuje dolnego narożnika tak po 20 cm na stronę. Może gołębie wydziobały… Jednak pomimo finezyjnego ubytku okno jest szczelne, nie przecieka i zamyka się poprawnie.

Błysnęło światło. Żyrandol dał znać, że jest. Wchodząc kliknąłem włącznik przekonany, że rozbłyśnie żarówka w łazience i delikatnie oświetli pokój przez uchylone drzwi. Rozbłysła, ale po 10 minutach i nie w łazience, a w pokoju…

Pokój mieści się w hotelu przy Rynku z wliczonym w cenę śniadaniem i dwoma złotymi opłaty miejscowej na dobę. Kamienica piękna z autentyczną atmosferą z lat świetności. Przytulnie, domowo, psy biegają po korytarzu i restauracji. Potrafią narobić rabanu i to w środku nocy, ale robią to zawsze z taktem i umiarem…

Na nocnej szafce teczka. Powitanie, informacja, zaproszenia, regulamin i numery telefonów poszczególnych pokoi. Telefon na podeście zachęca do przypomnienia sobie jak to się kiedyś dzwoniło. Podnoszę słuchawkę, cisza i to chyba nie nocna, bo już była 8.30. Może to pozostałość stanu wojennego…? Chciałem umówić się z resztą wycieczki na wspólne śniadanie. Cóż dokonałem tego w sposób analogowy pukając w oheblowane drzwi sąsiedniego pokoju.

W restauracji szwedzki stół uginał się pod specjałami kuchni i to przez cały nasz pobyt. Obsługa hotelu rewelacyjna. Wszyscy bardzo sympatyczni i chętni do pomocy. Dwa lata temu w tym lokalu zaskoczono nas koniakiem w podgrzanych kieliszkach. Teraz nikt już tej techniki nie pamięta…

Przyjechaliśmy na Festiwal Filmowy Dwa Brzegi. Seans na Zamku! Ledwo łapiąc dech dotarliśmy do kasy na szczycie. Tłum. Kupujemy bilety i rozsiadamy się pod pięknym niebem zamkowego kina. Po czterokrotnym  wyświetleniu tego samego bloku reklam głos zabrała przedstawicielka organizatorów: – Z powodów technicznych mamy kilka propozycji: 1. Mogą Państwo obejrzeć film, ale w zielonych kolorach. 2. Mogą państwo obejrzeć pełnowartościowy film, ale jutro o 23:40. 3. Możecie odzyskać pieniądze, ale jutro w kasie głównej. Bardzo przepraszamy za kłopot. Siła wyższa. Poza tym już zaczyna padać, a my tu bez dachu…

Zeszliśmy z niezadowolonym tłumem do miasta. Dlaczego nie można było odebrać właśnie wpłaconych pieniędzy wyjaśniło się następnego dnia. Wg. kierownika kasy „konfabulowaliśmy” ponieważ dwa bilety były wg. niego legalne a dwa raczej nie… Oskarżenie padło. Zadźwięczały kajdany, zahuczały kazimierzowskie kazamaty… Sytuację uratowały dwie młode wolontariuszki, które właśnie przyszły. To one obsługiwały zamkową kasę. Nastąpiła błyskawiczna przemiana papieru w pieniądz. Z mieszanką zadowolenia i niesmaku poszliśmy na Rynek kontemplować przebytą sytuację.

W codziennych spacerach dotarliśmy do Domu Kuncewiczów oddziału Muzeum Nadwiślańskiego. Kustoszka zachęcała: – Czujcie się państwo jak u siebie w domu. Zaglądajcie za zamknięte drzwi, do szaf, wszędzie… Ktoś usiadł w wygodnym fotelu. – Co pan robi? Podpowiedziałem: – Pan czeka na filiżankę kawy… – Ależ to jest muzeum, nie można dosiadać eksponatów! – Przecież mieliśmy się czuć jak u siebie w domu…

Korzenne wąwozy świeżo po ulewie żywe, przesycone wilgocią i komarami. Przy ulicy Lubelskiej wstępujemy do galerii Jana Wołka. Przyjmuje nas zamaskowany pan i zajmuje miejsce tuż przy wejściowej klamce. – Czyli już nie wyjdziemy? – Nie, nie, tak zawsze staję w gotowości na ewentualne pytania. Zapytaliśmy więc o kilka obrazów. Nawiązała się rozmowa i okazało się, że mamy przyjemność z Janem Wołkiem. Pogratulowaliśmy świetnego tekstu piosenki Wodeckiego, która szaleje w internecie Trwoga, ludzie wielka trwoga.  Ten utwór to jeden z ponad 3 tysięcy napisanych przez gospodarza tekstów…

Trzy obrazy przedstawiają eleganckie buty. – Podobne widzieliśmy w galerii Krystyny Sienkiewicz na Żoliborzu. Były to buty Franka, które wdowa z sąsiedztwa przyniosła i postawiła przy drzwiach, bo jemu już się nie przydadzą… – Te są mojego wujka, żołnierza spod Monte Casino. Mogę pokazać oryginały. Zobaczyliśmy parę pięknych trzewików zmęczonych czasem. W podeszwie bez problemu można było policzyć wszystkie drewniane szpilki.

Któregoś razu, po przelotnych opadach atmosferycznych, wracaliśmy z kina. Do ulicznej ławki podeszła trójka dzieci. Blondynka, najwyższa z nich, miała na plecach wiolonczelę. Rozpoczęło się zespołowe wycieranie ławki a potem stawianie nutowego stojaka i rozpakowywanie instrumentu. Przystanęliśmy zaciekawieni. Zagrała, a widzowie zafascynowani młodziutkim talentem klaskali, darzyli ciepłym słowem i rewanżowali się produktami NBP.

W mieście jest wedlowska pijalnia czekolady. Finezja dań sięga kulinarnych wyżyn. Jednak najbardziej zaskoczyło mnie zaplecze. Żeby wejść do toalety w piwnicy trzeba w automacie uiścić 3 złote (czyżby w tym 2,- opłaty miejskiej?). Potem uruchamia się chromowany mieszalnik i wpuszcza jak na stadionie, lotnisku czy innej takiej instytucji. Klient może skorzystać z żetonów, ale musi ich mieć 3, miałem jeden… W jakim celu takie cudo techniki w takim miejscu, nie wiem. Z ulicy i tak nikt tam przecież nie wejdzie.

W Mięćmierzu opłotkowa wystawa fotografii. Poszliśmy, bo widoki na dolinę Wisły są tam wspaniałe. Przysiedliśmy pod daszkiem studni gdzie stała okazała misa z prażoną pszenicą (chyba). Wyglądało zachęcająco, ale nie wiedzieliśmy, czy to dla ptaków, czy dla turystów…

Wybraliśmy się poza Kazimierz. Pojechaliśmy 80 km do miejsca, w którym w samo południe latami przybywało, albo ubywało wody, czyli do miejscowości Zawichost. Przedarliśmy się nieoznakowanym szlakiem by podziwiać wieżyczkę pomiarową wybudowaną 100 lat temu przez lokalnych fachowców. Szukając punktu pomiarowego zobaczyliśmy coś intrygującego, czyli kamienny obelisk za dwoma ogrodzeniami. Wybudowany przez Rosjan w 1910 r. punkt określa położenie miejsca względem poziomu morza. Ciekawe jak potoczyły się tam sprawy własnościowe, że taki zabytek trafił na prywatne podwórko… Widok pracy promu rzecznego niezapomniany… Już mieliśmy skorzystać, ale okazało się, że nadciąga ulewa i musimy się ewakuować.

Jeśli chodzi o wędrówki, to ktoś podsumował, że jak byśmy nie dreptali po Kazimierzu to zawsze trafiamy na belgijskie frytki czynne całą dobę. Magnes jakiś, czy co…?

Odwiedzenie piekarni Sarzyńskiego jest obowiązkiem. Mój ojciec bywał w Kazimierzu na zjazdach Związku Rzemiosła Polskiego jeszcze w latach 60-tych XX w. Opowiadał jak spotykali się w jedynym otwartym całą noc lokalu, czyli właśnie w tej piekarni. Towarzystwo było doborowe. Jeden z artystów ulepił wtedy w ramach rauszowej rywalizacji koguta i już tak zostało…

Znałem dobrze pana Sarzyńskiego. Byłem naocznym świadkiem powstawania piekarniczego imperium. Z jego serdecznym przyjacielem współpracowałem wiele lat. Za każdym pobytem w mieście odwiedzamy go z żoną, by miło sobie porozmawiać przy pysznym domowym cieście i kawie. Jest on kolekcjonerem łosi, więc zrobiłem mu kiedyś głowę zwierzęcia w owalu o średnicy 40 cm (może więcej). Zapakowałem elegancko, zawiązałem finezyjnie kokardką i nadludzkim wysiłkiem, ale z uśmiechem na ustach, wręczyłem ten prezent. Efekt został osiągnięty, bo łoś był z polnego kamienia i ważył dobre 20 kilogramów…

Kolekcjoner mieszka w najstarszym domu w mieście. Z obu stron otoczony został restauracjami. Śmieje się, że przez okno może składać zamówienia i to w dwóch różnych kuchniach…

Rynkiem idą trzy Cyganki. – Daj pan Cygance na herbatę… W 1977 r. uległem być może jej matce. Zaczęła wróżyć, że widzi w moim pobliżu przystojną brunetkę… Płatną usługę przerwała radykalnie moja przyszła żona stwierdzając: – Każdy to widzi, bo przy nim stoję… Najwyraźniej tradycja nie przeminęła, jedynie zaczepka jest herbaciana.

– Zobacz jaka dziwna bańka! Przezroczysta kula o kolorowej poświacie przeleciała nad naszymi głowami. Wracaliśmy z nad Wisły. Baniek przybywało. Pod hotelem były ich już setki. Na nocnych zdjęciach prezentowały się  niczym gwiazdy. Bańkowy spektakl młodej kobiety trwał kilka dni i nocy czasami przy akompaniamencie skrzypiec.

Lunął deszcz i lał cały dzień. Wieczorem strudzeni jego nachalnością wylądowaliśmy w łóżkach. Staccato kropli rozbijanych o blaszany dach zakłócały dziwne dźwięki. Wyjrzałem. Pod arkadami przyozdobionymi białym tiulem prezentował się zespół muzyki poważnej. W ciemnościach i pod parasolami stała publiczność. Odbywał się deszczowy koncert…

Nastała sobota. Wyszło zapowiadane słońce. Spełnieni kulturalnie, towarzysko i społecznie mogliśmy wracać do domu. To załamanie deszczowej pogody było dla nas bardzo ważne, bo kolejny raz odwiedziliśmy Kazimierz Dolny na motocyklach.

W KOLEJCE PO ZDROWIE

Z tyłu głowy obijała mi się informacja o wyznaczonej rok temu wizycie lekarskiej. Przerzuciłem notatki. Termin przypadał za trzy dni, ale wcześniej powinienem zrobić badanie krwi. Skierowanie wystawione rok temu okazało się ważne. Rano ruszyłem do ośrodka. Przy wejściu sprawdzanie temperatury i pytanie o cel wizyty. Dostałem papierkowy numerek… Z automatu chciałem przykleić na sercu, ale okazał się bez kleju.

– Przepraszam, z tym numerkiem to co mam zrobić?

– To jest numerek do laboratorium.

Innowacja nastąpiła pewnie z tego powodu, że rok temu taśma numerkowa zainstalowana na 2 piętrze przy laboratorium, urywała się u nasady. Co chwila recepcjonistka musiała przychodzić z fachowcem, by ten śrubokrętem otwierał puszkę i wyciągał kilka numerków na powierzchnię… Zdarzały się również zawłaszczenia kolejnych dziesięciu numerków…

Otrzymałem numer A47. Tak jak rok temu potknąłem się na pierwszym stopniu. Tak jak rok temu westchnął tłum i tak jak rok temu odpowiedziałem:

– Nic, nic się nie stało!

Złapałem równowagę wędrując w górę. Ledwo zauważyłem na wyświetlaczu ściennym nr 33 a już zacząłem być spychany wózkiem dziecięcym po schodach w dół…

– Może pani pomogę?

– Jeśli pan tak miły…

Chwyciłem wózek z nadzieją, że to tylko piętro niżej, ale okazało się, że na parter. Kiedy wylądowaliśmy pani już mnie nie znała, nie podziękowała najmniejszym uśmiechem, tylko parła do wyjścia.

Wracając potknąłem się oczywiście na pierwszym stopniu, jęknął tłum, nic, nic…

Na holu przy laboratorium zacząłem mieć wątpliwości. Mój numerek to A47, a na tablicy wyświetla się 35… Czy to tak poleci do 100, a potem zacznie się dopiero seria A…?

Usiadłem i już pop chwili stałem się specjalistą. Udzielałem informacji na temat przyjęć do pozostałych dwóch gabinetów.

– Może pani wejść do rentgena. Mammografia? Proszę bardzo, wszyscy czekamy na pobór krwi.

Jeszcze w domu wykombinowałem, że nie pobiegnę na badania skoro świt, bo na 100% będzie tłok. Może był, ale jeśli tak,  to nie większy niż teraz. Nerwowo spojrzałem na zegarek. Zbliżała się 10-ta, czyli koniec pobierania. Przed 10-tą wyświetlił się nr 47. Poszedłem. To był jednak mój numer.

– Proszę wziąć fiolkę, wyniki będą jutro u lekarza…

45 minut dzwoniłem poprzedniego dnia do tej pani żeby dowiedzieć się czy wyniki zdążą na moją wizytę, a teraz otrzymałem informację z automatu…

Recepcja laboratorium znajduje się przed gabinetem. Na ścianie informacja: W pomieszczeniu mogą przebywać 3 osoby… Doliczyłem się dziewięciu w tym pani z wózkiem i pani z balkonikiem.

Oczywiście konflikt. Opiekunka inwalidki z 1 grupą zwróciła się do matki z dzieckiem:

– Rozumiem, że pani należy się bez kolejki, ale chociaż jedną osobę mogłaby pani przepuścić. Czekamy z mamą już 40 minut…

– Nie ma sprawy, proszę wejść.

Konsternacja. Takiej odpowiedzi nikt się nie spodziewał. Pani z 1 grupą inwalidzką przepuściła jednak mamę z dzieckiem, które za chwilę zaczęło koncert. Przez uchylone drzwi zauważyłem starą znajomą, która rok temu przepraszała mnie po każdym nietrafieniu w żyłę. Wykonała takich prób siedem, a ja z próby na próbę podtrzymywałem ją na duchu:

– Pobierano mi już z wierzchu dłoni, z nogi… Pani się nie stresuje, ja mam czas.

Punktualnie o dziesiątej właśnie ta pielęgniarka wyszła z gabinetu i zakomunikowała od niechcenia:

– Ja pracuję do dziesiątej! Mam jeszcze inną pracę!

Wszystkim szczęki opadały. Dopiero po chwili okazało się, że w gabinecie jest jeszcze jedna pielęgniarka. Skromna, nie napuszona, normalna, miła kobieta.

W kolejce zamęt. Ci z numerkami tłoczyli się przed gabinetem, a nowi ciągle dochodzili. Widocznie pani recepcjonistka też chciała punktualnie zakończyć pracę i postanowiła wszystkich oczekujących z dużego holu upchać przed gabinetem.

Płaczące dziecko wyszło, ale okazało się, że będzie miało jeszcze drugą turę. Na moje szczęście mama poszła je przebrać i nakarmić. Po trzech godzinach dostałem się na „krwawy” fotel.

Zacząłem  mówić pielęgniarce o swoich problemach z pobieraniem krwi.

– Nic, nic, niech się pan nie denerwuje, wszystko jest ok, tylko muszę trochę popatrzeć i poklepywać.

– Wypiłem zalecany litr wody…

– Woda to na rozrzedzenie, żyły od tego się nie pokażą… Jest!

Minuta i było po zabiegu.

– Jest pani ŚWIETNA! Prawdziwa profesjonalistka! Tak mnie katowano, że do gabinetu wchodzę zestresowany… Uśmiechnęła się.

– Dziękuję, ale to nic takiego, trzeba tylko umieć to robić.

Pożyczyłem wszystkiego co najlepsze i przebijając się przez tłum wypadłem na powietrze.

Cóż, jeszcze tylko urolog, ale to jutro o 10.45.

Byłem wcześniej. Już na ulicy szedł przede mną dziwnie nerwowy gość. On poszedł inną klatką, ja inną, ale spotkaliśmy się przed drzwiami urologa.

Zapytał kto ostatni, stwierdził, że godziny zapisane nie obowiązują tylko kolejka i poszedł na koniec korytarza. Usiadłem. Starszy pan zajmując kolejne miejsce zapytał:

– Przepraszam. Na którą pan jest godzinę?

– Na 10.45

– Dziękuję. To ja po panu na 11.00

Zauważyłem lekki niepokój wśród oczekujących. Policzyłem, że w najgorszym wypadku będę trzeci, ale nerwus dziwnie się zachowywał. Wyszedł pacjent. Wszyscy patrzą na mnie. Pytam gościa, który tu był przede mną na którą on jest. 10.30.  Przepuściłem a kątem oka zobaczyłem nerwowego pana jak ustawia się w blokach i szykuje do startu. Pacjent wyszedł. Nerwus skoczył do drzwi, ja wszedłem spokojnie za nim.

– A ty dokąd, rzucił?!

– Zapytać pana doktora, czyja teraz jest wizyta…

Lekarz zareagował:

– Spokojnie panowie. Zakończę opis poprzedniego pacjenta i ustalimy pierwszeństwo.

Oczywiście okazało się, że jestem pierwszy, a gość jest na 11.15

– Przed drzwiami czeka pacjent na 11.00

Nerwus wybuchnął:

– Niech każdy pilnuje swoich spraw! I wyszedł obrażony.

Zostaliśmy sami jak przystało na intymne badanie lekarskie.

– Wie pan, nigdy nie walczę w kolejkach, ale ten typ jest jakiś dziwny…

–  Tydzień temu miałem pacjenta, który przyszedł pijany, rozparł się na krześle i wyrecytował:

– A chcesz w mordę!?

– Wal!

– Nie, nie uderzę?

– Dlaczego?

– Bo jesteś za duży…

– Wypisałem  mu to co miałem wypisać i pożegnałem prośbą, by więcej nie przychodził.

Napomknąłem lekarzowi o świetnej pielęgniarce w zabiegowym.

– A jak się nazywa?

– Nie wiem. Wszystko działo się tak szybko, że jedynie zdążyłem ją pochwalić.

– Szkoda, taki fachowiec to skarb. Trafiam często na partaczy, a potem siniaka nie mam czym zasłonić.

– To niech pan doktor wystrzega się dumnej blondynki. Skromna brunetka jest OK!

Wychodząc wpuściłem starszego pana i usłyszałem nerwusa:

– To i pan przede mną?!

– Tak, proszę nerwowego pana, byłem za tym miłym panem.

WYSTAWA PIOTRA M.

Zaproponowałem Piotrowi indywidualną wystawę w bardzo ciekawym miejscu. Obiekt przypominał hale Instytutu Techniki Cieplnej PW, Starej Fabryki Norblin i Twierdzy Modlin.

Zgodził się.

Kiedy pokazywałem mu przestrzeń wystawienniczą nic nie mówił, bo najwyraźniej rozstawiał  już swoje prace i to nie tylko wirtualnie…

Czułem lekkie podniecenie sytuacją i zakłopotanie z namiastką wątpliwości w sukces…

Piotr działał.

Wróciłem sam do pierwszej hali spowitej jakby wiślanym piaskiem i miękkością połamanego rżyska… Z tej złoto szarej ściółki przebijały na powierzchnię  miniaturowe rzeźby, niczym ostatnie jesienne grzyby znaczone porannym przymrozkiem…

Kiedy on to wszystko przywiózł?

W następnej hali, o mroczno-stalowej kolorystyce, dzieła stały w wojskowym szyku na ażurowych podestach. Ceramika mieszała się z brązem, kamieniem, drewnem i metalem.

Za kolejnymi drzwiami królowały grafitowo czarne rzeźby kształtowane chyba w blasze.

Las prac sięgający kolan, bioder, głowy i jeszcze wyżej…

Pośród nich spacerowały rozdyskutowane sztuką dystyngowane kobiety pobłyskując kieliszkami białego wina.

Chwyciłem jedną z prac, głowę konia osadzoną na nienaturalnie wyciągniętej szyi. Zarzuciłem ją sobie  na ramię i dalszą drogę przebywaliśmy już razem.

Robiło się gwarno. Zaczepiła mnie znajoma chwaląc się nabytą właśnie biżuterią…

Kurczę, nie wiedziałam, że Piotr uprawia też miniaturę…

Idąc dalej postanowiłem zajrzeć do ostatniej hali, ale musiałem wyjść na zewnątrz.

Przy potężnych metalowych drzwiach zaparkował samochód i to tak, że z trudem uchyliłem wrota wciskając się do środka. Tu też już królował gąszcz rzeźb…

Jako organizator będę musiał powiedzieć coś o artyście…

Wszechstronnie utalentowany, absolwent Wydziału Rzeźby warszawskiej ASP z pracowni…

A niech to, muszę zajrzeć do Wikipedii, albo może poproszę kogoś, by przedstawił Piotra…

Ciekawe czy przywiózł pracę, którą zaskoczył mnie w Galerii ZPAP przy Mazowieckiej?

To był rodzaj zamocowanej na ścianie poziomej tokarni o kwadratowym przekroju osi, na której obracały się biskwitowe kwadratowe ramki… Kolejny obrót powodował hałas, pęknięcie jednej z ramek i lot jej ku podłodze, gdzie z łoskotem rozsypywała się na drobne.

Zafascynowała mnie ta praca, bo wędrowałem  podobnymi ścieżkami.

Czy pokaże druciane konie owinięte skoczem, by połyskiwać tak jak w mroku Nocy Muzeów przy Lubelskiej…?

Myślałem, że będzie problem z zagospodarowaniem przestrzeni, a tu proszę…

Kiedy on to wszystko zrobił? Kiedy tu ustawił, bo przecież od propozycji do wernisażu minęły sekundy…

A katalog? Cholera, zapomniałem o katalogu!

_______________________

CZAS AKCJI: Noc z 18 na 19 marca 2021 roku.

SCENARIUSZ & REALIZACJA: S E N

SMERFY WSZYSTKICH KRAJÓW ŁĄCZCIE SIĘ

SMERFY

Opuszczając Krasnale postanowiłem odszukać Smerfy. Znalazłem. Osiedlili się w olbrzymim pofabrycznym budynku przydzielonym im przez zaprzyjaźnionego z nimi wysoko postawionego urzędnika państwowego. Łączyła ich jednolita linia polityczna. Pracowali, pili i cieszyli się z posiadania nietuzinkowej lokalizacji. Z jednym ze Smerfów wydawało się, że jestem zaprzyjaźniony na dobre i złe. Chętnie uczestniczyłem w ich dyskusjach twórczych, które przeciągały się do późnych godzin nocnych. Dość szybko zauważyłem, że rozmijamy się światopoglądowo. W czasie kolejnej z nasiadówek przyjaciel, lekko ironicznie uśmiechnięty, ostrzegł zgromadzonych:

– On ma przeciwne do naszych poglądy. Trzeba na niego uważać.

Zaskoczyło mnie to. Zacząłem analizować naszą przyjaźń. Przypomniałem sobie moment kiedy przed inną ważną dyskusją zarzekał się, że ma to samo zdanie co ja, a kiedy powołałem się na ten fakt wszystkiemu zaprzeczył. Przed oczyma przemknęły mi różne inne drastyczne przypadki, których lepiej nie opisywać, bo słowo pisane jest trudniejsze do wymazania…

W każdym razie doszedłem do wniosku, że mój przyjaciel choruje na poczucie własnej wielkości i przeraźliwie boi się, że je, to poczucie, utraci. Taka ciąża urojona.

Jako odmieniec w tym błękitnym świecie nie czułem się źle, choć dostrzegałem, że wraz z moim pojawianiem rozmowy cichną, a Smerfy się rozchodzą… Czym dłużej przyglądałem się wszystkiemu tym bardziej dochodziłem do wniosku, że znalazłem się nie w tej bajce co trzeba.

Któregoś razu jeden z wyżej postawionych Smerfów zwołał zebranie. Nic by w tym nie było dziwnego gdyby nie fakt, że tematem był przekręt finansowy jego autorstwa. Gość perfekcyjnie zagaił:

– Spotykamy się tu dzisiaj ze społecznej konieczności. Zaistniała sytuacja kryzysowa, która wymaga wyjaśnień i konkretnych działań.

Ku mojemu zdziwieniu, mówca przekazał głos niczemu winnej leciwej Smerfetce a sam zasiadł wśród poszkodowanych. Kiedy zdziwiona odezwała się ogólnikami, ten zerwał się i głośno zaprotestował:

– Proszę nie banialukować! Proszę szanować nasz czas! Oczekujemy ujawnienia winnego! Proszę przyznać się do błędu i określić kiedy będzie naprawiony!

Na sali zawrzało. Wszyscy nagle poznali „prawdę” i uwierzyli, że mogą uzyskać jakieś zadośćuczynienie.

Okazuje się, że nie wszystkie Smerfy są idealnie niebieskie i że w żadnym odcieniu one mi nie pasują. Posłucham zaprzyjaźnionego głosu i poszukam przyjaciół wśród Świstaków…

KRASNALE WSZYSTKICH KRAJÓW ŁĄCZCIE SIĘ

KRASNAL

Zapraszamy do nas, wpisujcie się, czytajcie, publikujcie fotki, szukajcie swoich braci, ale pamiętajcie, nie rozmawiamy na temat wiary i polityki. Wszyscy prowokatorzy będą kategorycznie wykluczani.

Po kilku dniach pojawił się aneks: Uprasza się o zachowanie kultury osobistej. Przekleństwa i obelgi będą eliminowane razem z właścicielami. Nastała sielanka. Krasnale podsyłali sobie wzory czapek nawiązujących do tych sprzed lat. Pojawiły się t-shirty z napisem: DWARFS OF ALL COUNTRIES UNITE. Rozdzwoniły się breloczki, rozświeciły znaczki i naklejki. Fotki wychwalały przeżyte przygody. Po kilku tygodniach słodzenia odezwał się obrażony jubilat: – Nie ma równości! Jednym są składane życzenia innym nie! Nie pomogło tłumaczenie admina, że żeby mieć złożone życzenia trzeba podać na swoim profilu datę urodzenia i jeszcze ją upublicznić. Obrażony jubilat nieodwracalnie porzucił grupę. Przy okazji admin wyeliminował kilku niepokornych łamaczy przy aprobacie i ku uciesze całej społeczności.

Jako stary zasłużony Krasnal czułem się całkiem dobrze na swoim miejscu. Zamieściłem fotki sprzed czterdziestu lat. Zostałem oficjalnie okrzyknięty Super Archiwistą… Z miejsca też pojawiły się głosy rozsądku:  – On te umiejętności nabył pracując w Centrali. Był wśród tych, którzy rozsyłali nas na placówki wschodnie, zachodnie, północne i południowe. Niech opowie nam o tym procesie…

– Wszystko odbywało się z poszanowaniem prawa, z uwzględnieniem predyspozycji Krasnali i ich stanu zdrowia. Byłem w sumie przy rozsyłaniu ośmiu tysięcy Krasnali. Polegało to na tym, że ich karty ewidencyjne rozkładaliśmy po placówkach przeznaczenia.

Ktoś stwierdził, że musiało dochodzić do niezłych przekrętów, bo przecież za pieniądze można wszystko. Ktoś potwierdził, nikt nie zaprzeczył. Krasnale, do tej pory przechwalający się swoim dorobkiem na uchodźstwie, nagle zapragnęli wiedzieć, kto przyczynił się do ich bolesnego zesłania. Z bohaterskich obieżyświatów przeobrazili się w skomlących z bólu, sponiewieranych katorżników, z domyślną groźbą wymierzoną w kierunku Centrali. Ktoś delikatnie napomknął: – Żeby nie Centrala, to was by nie było. Nie zwiedzilibyście świata,  nie stalibyście się bohaterami przygód, nie ułożylibyście sobie życia…  Ale to już nikogo nie interesowało. Ból przechodził w szloch, skomlenie i rozdrapywanie ran.

– Bracia! To tylko ci co doznali rozłąki ze swoją macierzą zasługują na miano Prawdziwych Krasnali! To my jesteśmy solą tej Ziemii! Prawdziwi Krasnale niech żyją!

Popatrzyłem kolejny raz na nazwę grupy… Doszedłem do wniosku, że pomimo niewątpliwych krasnalowych osiągnięć, nie jestem Prawdziwym Krasnalem i co dziwne nawet nie chcę nim być.

Chyba poszukam Smerfów.

Ewa Danecka Chmiel

Poznaliśmy się w 2003 roku. Przyszła z koleżankami na Czwartek Ceramiczny do staromiejskiej herbaciarni. Po jakimś czasie okazało się, że znałem ją wcześniej. Jeszcze w latach 80-tych jej ceramikę widywałem w najlepszych stołecznych galeriach. W tamtych ciężkich czasach odstąpiła mi 50 kg szkliwa, ale nawet o tym nie wie, bo transakcji dokonał kolega ceramik.
Na jednym z Czwartków zrodził się pomysł Warszawskich Spotkań Ceramicznych. Ewa zadeklarowała pomoc merytoryczną i lokalową. Spotykaliśmy się w siedzibie jej firmy Kraj Obraz. Wykreśliła konkretny plan WSC, a potem, wraz z Andrzejem (mężem), przeniosła go na Pole Mokotowskie, gdzie w 2005 roku odbyły się 1. Warszawskie Spotkania Ceramiczne.

Radosna i bezinteresowna. Z czasem dowiedziałem się, że jest scenografem wielu prestiżowych imprez, takich jak wręczanie literackiej nagrody Nike, czy premiery filmu Jerzego Hoffmana  Ogniem i mieczem w Teatrze Wielkim (1999). Jest członkiem założycielem Związku Ceramików Polskich. Kiedy organizowaliśmy jako ZCP wystawę Różne Oblicza Ceramiki w warszawskim Norblinie, była oczywiście głównym scenografem i współautorem naszego wielkiego sukcesu. Wśród starych maszyn i samochodów zrealizowała autorską koncepcję.  Nie było to proste, bo temperatura w hali fabryki Norblina dochodziła do -15*C, a prac ceramicznych przyjechło 200.

Wstęp na wystawę był bezpłatny, ale biletowany.  Już po godzinie biletów zabrakło a dyrektor Muzeum Techniki nie mógł opanować radości powtarzając, że nie spodziewał się takich tłumów. To był sukces zauważony nie tylko w kraju. ZCP stało się  prekursorem industrialnych wystaw w Polsce.

Ewa, po 1.Warszawskich Spotkaniach Ceramicznych, stwierdziła, że musimy wydawać biuletyn, żeby to co robimy nie ginęło w gąszczu informacyjnym. Na Bolesławieckie Święto Ceramiki w 2005 roku pojechaliśmy już z pierwszym zeszytem ProCeramiki.

Pobyt w stolicy polskiej ceramiki to niezapomniany czas. Symbolem atmosfery nam przyświecającej stało się m.in. zdjęcie Kingi Chomać-Piechoty ze Szczecina. Kto to zdjęcie zrobił? Ciekawostka, bo kto inny trzymał aparat, a kto inny był autorem koncepcji. Chwilę zauważyła i zaakcentowała Ewa zmuszając Kingę do naturalnej sesji zdjęciowej. Pamiętam jej instruktaż: –  Przykucnij! Bardziej z lewej! Kinga! A Ty tak, właśnie tak!

DSC03806

Wieczorami przesiadywaliśmy w szerokim gronie ciesząc się sobą, bo przecież przyjechaliśmy z całego kraju. W pewnym momencie Ewa zniknęła, i za chwilę na stole zaczęły pojawiły się przepyszne skrzydełka z pobliskiej restauracji…

Ona  potrafi się bawić i to w pozytywnym znaczeniu.

Jest takie zdjęcie z 1.WSC kiedy po ustawieniu  wszystkich stanowisk siedzi paląc papierosa w namiocie organizatorów. Widać zmęczenie, ale i odpowiedzialność. Jej głowa uzbrojona w daszek pojawiała się wszędzie gdzie tylko potrzebna była pomoc. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.

1wsc4

– Może założę ci bloga? – Ale po co? – Żebyś nie zginęła w gąszczu informacyjnym…

Zrobiłem to w 2006 roku, a po dwóch latach blog zniknął w tajemniczych okolicznościach. Tak niestety bywa w internetowym bezkresie…  Z moich osobistych blogow przetrwało kilka tyle, że w dziwnym stanie.

Blog

Zaprosiłem Ewę na Czwartek Ceramiczny, ale tym razem jako głównego gościa. Interesującą prelekcją przybliżyła nam wszystkim swoje bujne życie artystyczne.

Ostatnio, kiedy w święta wielkanocne zamknięci byliśmy z żoną w domowej kwarantannie, zadzwoniła z propozycją, że może wpadną z koszyczkiem, usiądą z mężem przed furtką i będziemy przerzucać się pisankami…

Z powodu koronawirusa zacząłem porządkować archiwum  komputerowe. Znalazłem materiały do bloga, które Ewa przesłała w 2006 roku i pomyślałem, że je opublikuję wraz z powyższym tekstem.

Ewa,  nasza przyjaźń to czysta przyjemność  🙂

konik_B

 

________________________

Wszystkie zdjęcia do tego tekstu opublikowałem po adresem:

https://zcp-foto.blogspot.com/2020/05/zdjecia-ceramiki-ewy-ktore-otrzymalem-w.html